Tło, REBIS

Aktualności

Wywiad z Elizabeth Gilbert – najnowsza powieść pisarki właśnie ukazała się w Polsce!

Tagi:

Od czasu oszałamiającego sukcesu książki Jedz, módl się, kochaj (która, przypomnijmy, została zekranizowana z Julią Roberts i Javierem Bardemem w rolach głównych) i sprzedała się w ponad 10 mln egzemplarzy na świecie – wiele się w Twoim życiu zmieniło. Jak ta rewolucja wpłynęła na proces pisania powieści, którą trzymam w ręce, zatytułowanej Miasto dziewcząt.

Zaczęłam pracować nad tą powieścią jakieś pięć albo sześć lat temu, to znaczy pozbierałam część materiałów i już zasiadałam do pisania, kiedy u mojej najlepszej przyjaciółki Rayi Elias – osoby, którą w całym swoim życiu kochałam najbardziej – wykryto raka trzustki i wątroby, stadium terminalne. Porzuciłam swoje małżeństwo, żeby być z nią jako jej partnerka i opiekunka, i tak oto przez całe 18 miesięcy wędrowałam razem z nią brzegiem rzeki śmierci – nawet sobie nie wyobrażałam, że mogłabym chcieć znowu zajmować się tą książką. No bo kogo obchodzą showgirls i teatry w Nowym Jorku w latach czterdziestych XX wieku? A jednak krótko po śmierci Rayi jakiś magnetyczny impuls z nieba podpowiedział mi, że postąpię najlepiej, jeśli zasiądę do pisania tej opowieści i postaram się, by jej lektura przypominała popijanie koktajlu opartego na szampanie. To mnie uratowało i teraz strasznie się cieszę, widząc cudowne reakcje czytelników. Świat w chwili obecnej jest pełen niepokoju i lęków – niemalże tak jak w 1940 roku – i ta książka z pewnością nie uzdrowi planety, ale może przyniesie choć trochę wytchnienia. Ja go zaznałam podczas pisania i pragnęłam podzielić się z nim ze światem. Peg, jedna z bohaterek Miasta dziewcząt, twierdzi, że człowiek powinien odpoczywać między jedną katastrofą a drugą, i moim zdaniem trzeba się starać, by nasze zdrowie psychiczne zaznawało odpoczynku na różne sposoby.

Autorzy pewnie podobnie jak muzycy i malarze nie lubią odpowiadać na to pytanie, ale spróbuję je zadać. Skąd wziął się pomysł na fabułę i osadzenie akcji właśnie w Nowym Jorku?

Nowy Jork jest dla mnie ucieleśnieniem archetypu „wielkiej matki”. To mój dom (z przerwami) od 30 lat. Bohaterka mojej powieści, Vivian, mówi w którymś momencie: „Człowiek przeprowadza się do Nowego Jorku tylko raz w życiu i jest to dość duża sprawa”. Oczywiście w jej przypadku był to rok 1940, w moim natomiast 1986. A jednak wrażenie jest to samo; zmienia się miasto, ale nie jego istota. Gdy dorastałam na farmie w Nowej Anglii – zbuntowana, wygłodniała, stęskniona – Nowy Jork stał się dla mnie miejscem, do którego po prostu musiałam przyjechać, żeby stać się nareszcie sobą, i myślę, że wciąż przybywa tam mnóstwo ludzi, którzy chcą tego samego. Dlatego akcję powieści osadziłam w świecie nowojorskich teatrów lat czterdziestych. Miasto dziewcząt opowiada o ludziach związanych ze sceną rewiową – o showgirls, playboyach, aktorkach, tancerkach i tancerzach – a przede wszystkim o rozwiązłych młodych kobietach, które zbierają żniwo swoich ekscesów seksualnych popełnianych z niewiarygodną wprost bezmyślnością. Jest to powieść o sianiu zamętu, o wywoływaniu najdzikszych afer, opowieść, którą chciałam napisać od bardzo dawna – o niemoralnych dziewczynach, które – paradoksalnie – wcale nie niszczą sobie życia apetytem na seks. W całej klasyce literatury zachodniej tego typu powieści praktycznie nie ma, bo takie bohaterki zazwyczaj są przykładnie karane. Jest sobie dziewczyna, która wychodzi z szeregu i zwykle spotyka ją za to kara… ląduje pod kołami pociągu, zostaje otruta, kończy w rynsztoku albo wyrzucona poza nawias społeczeństwa. Biedaczka nieodwracalnie niszczy sobie życie. Tak to zawsze wygląda w innych powieściach. A jak toczy się moja opowieść o dziewczynie, która zachowuje się nieodpowiedzialnie? Owszem, dzieją się z nią różne niedobre rzeczy, a jednak potrafi wyjść z tego cało, nie niszczy sobie życia swoimi wyborami. I pod tym względem nie różni się niczym od innych kobiet, które moim zdaniem tak właśnie postępują, bo je na to stać. Cała idea kobiety, która rujnuje sobie życie, to jakaś bujda, bo przecież – na Boga! – gdyby to była prawda, to wszystkie miałybyśmy zrujnowane życie. Czy którakolwiek z nas ostałaby się na tym świecie, gdybyśmy nie unikały skutków naszych wyborów i decyzji, a czasami nawet straszliwej kary?

Konsekwencje swobodnego stylu życia głównej bohaterki Vivian sprawiają, że ta powieść, osadzona w latach czterdziestych, wydaje się nadzwyczaj aktualna. Czy to było zamierzone, czy też pomyślałaś: minęło 80 lat, a tymczasem wciąż mamy problem z podwójnymi standardami? Że jest jakby inaczej, a jednak to się wciąż dzieje?

Tak, to prawda, wciąż borykamy się z tym problemem. Mam wrażenie, że nawiązujesz do ruchu # MeToo, który wspieram całą duszą. Uważam, że to mocno opóźniona eksplozja usprawiedliwionego kobiecego gniewu, która osiągnęła szczyt ubiegłego lata, kiedy pisałam tę powieść. Skądinąd ciekawa sprawa: nad Miastem dziewcząt zaczęłam pracować ileś lat wcześniej i miałam czas na przemyślenia w związku z MeToo, ale starałam się, by ideały związane z tym ruchem nie odcisnęły w znaczący sposób piętna na moich bohaterkach, ponieważ sama jako czytelniczka nie lubię powieści historycznych, które są przedwcześnie postępowe. Naprawdę nie można tworzyć postaci służącej z XVIII wieku, która rozwodzi się na temat nierówności między płciami, jakby miała dyplom z women’s studies [studia kobiece – przyp. tłum.] z Barnard College. Może być silną i zadziorną kobietą, ale nie może być orędowniczką idei, o których w życiu nie słyszała. Dlatego więc przykładnie spostponowana Vivian nie zdaje sobie sprawy, że postąpiono z nią niesprawiedliwie – bo to wiedziałaby dopiero ileś dziesiątków lat później – i myślę, że tak się działo z wieloma kobietami z tamtego pokolenia. Stawały się ofiarami podwójnych standardów, bo taka obowiązywała norma.

Powiadają, że fikcja bywa mniej ograniczoną wersją osobistego dziennika. Czego dowiedziałaś się o sobie po napisaniu Miasta dziewcząt?

Powiadają, że jeśli chcesz napisać dziennik i być w nim naprawdę szczera, to powinnaś napisać powieść. Bo wszystkie powieści są dziennikami. Po napisaniu kilku dzienników wiem, że uczciwość i szczerość kosztują mnóstwo pracy, ale i tak ostatecznie przeważa subiektywny punkt widzenia… Przyznam przy okazji, że wszystkie moje powieści są moimi osobistymi dziennikami. Również Botanika duszy. Jeśli chcesz coś o mnie wiedzieć, to poznaj Almę. Jeśli chcesz coś o mnie wiedzieć, to poznaj Vivian. Z lektury tych dwóch powieści dowiesz się o mnie więcej niż z moich utworów niebeletrystycznych. Miasto dziewcząt to powieść, w której piszę o bardzo wielu rzeczach, ale przede wszystkim próbowałam w niej odpowiedzieć na pytanie: Co ma zrobić kobieta, która najadła się wstydu? I szczególnie co ma zrobić, jeśli ten wstyd jest związany ze sferą seksualną? Co ma zrobić, jeśli wstyd wynika z tego, że wyrządziła krzywdę drugiej osobie i ta osoba za nic nie chce jej wybaczyć? Co ma zrobić, jeśli przepełnia ją zażenowanie wywołane własnymi grzeszkami? Jak ma z nim żyć? Jak ma z nim żyć, jeśli otoczenie nie chce jej rozgrzeszyć? Idealnym rozwiązaniem jest oczywiście przyznanie się do winy i uzyskanie wybaczenia, ale nie zawsze tak się dzieje. Jest takie miejsce w książce, gdzie Vivian mówi: „Po przeżyciu iluś lat poruszamy się po tym świecie w ciele pełnym sekretów, wstydu, smutku i starych, niezaleczonych ran”. Dowiadujemy się też od niej, że oklepana maksyma „czas ostatecznie leczy wszystkie rany” to tylko jeden z mitów młodości. Człowiek dojrzewa i zaczyna sobie w pełni uzmysławiać, że to wcale nie jest prawda. Tylko w takim razie jak wybaczyć sobie to, czego inni nam nie wybaczyli? Powiem, że pisanie tej powieści miało w moim przypadku uzdrowicielską moc. I że bardzo bym chciała stać się któregoś dnia taką osobą, jaką w końcu stała się Vivian: starszą, mądrzejszą, dojrzałą, inteligentną kobietą, która dzięki swej wrażliwości i szerszemu spojrzeniu na sprawy wie, że życie nie układa się pod sznurek, i całe szczęście. I że wprawdzie nie jest istotą doskonałą, ale wie, że nie trzeba być grzeczną dziewczynką, żeby stać się dobrym człowiekiem.